Greg Baxter, Lotnisko w Monachium, przeł. J. Polak, Czwarta Strona, Grupa Wydawnictwa Poznańskiego, Poznań 2015

Przed mniej więcej trzema tygodniami w skromnym, smutnym mieszkaniu w Berlinie znaleziono ciało mojej siostry Miriam, a ja i ojciec przylecieliśmy tu, żeby wszystko pozałatwiać. Po raz ostatni widziałem siostrę jakieś cztery czy pięć lat temu. Ojciec przyleciał z domu, a ja z Londynu, gdzie mieszkam od dwudziestu pięciu lat.

Teraz jej ciało spoczywa gdzieś w hangarze towarowym, wydane za pokwitowaniem przez niemiecki zakład pogrzebowy i czeka na wylot naszym samolotem.

Pierwszy tydzień w Niemczech był surrealistycznie poważny i całkiem zwyczajny w kategoriach emocjonalnych, zważywszy na okoliczności. Nieustannie czymś się zajmowaliśmy, wiele zwiedzaliśmy, ale w gruncie rzeczy tylko czekaliśmy. Czekaliśmy z nadzieją, że coś się wydarzy.

Mój ojciec urodził się w Niemczech, ale kiedy miał dziewięć lat, wyemigrował z matką do Ameryki.

Podczas podróży jedliśmy i piliśmy o wiele za dużo, zatrzymując się w drogich hotelach i zajazdach. Przypuszczam, że na pewien czas odebrało nam rozum. Kiedy po podróży wypożyczonym autem wróciliśmy do Berlina, wyszliśmy do miasta, wypiliśmy po kilka drinków, a wracając do domu odśpiewaliśmy Sto lat jakiemuś mężczyźnie, który powiedział, że ma dziś urodziny. Siedział na krawężniku i wyglądał i wyglądał na nieco zagubionego, więc wdaliśmy się z nim w rozmowę.

W Berlinie są dwa lotniska – oba ponure i klaustrofobiczne […] Oba berlińskie lotniska nie należą do miejsc, w których chciałoby się utknąć na dłużej […]

Przywykłem i polubiłem sposób, w jaki ludzie wchodzą sobie na głowy w Londynie. Podejrzewam, że bardzo spodobała mi się świadomość, że jestem chłopakiem z kraju, w którym wszyscy jeżdżą wielkimi półciężarówkami po szerokich drogach, z kraju, w którym łatwo o przestrzeń i samotność, a obecnie mieszkam w mieście, w którym nikt, kogo znam, nie ma samochodu, a przestrzeń i samotność nie są cechami krajobrazu, ale właściwościami, które każdy sam musi sobie wypracować w głowie.

Mnie bardziej interesuje jej praca w Departamencie Stanu. Co cztery albo pięć lat będzie przenosić się do nowego miasta i tak przez całe życie. Nauczy się kilku nowych języków. Pozna ludzi z całego świata. Nie wie jeszcze, gdzie dostanie kolejny przydział. Z Berlina wróci do Stanów, prawdopodobnie na rok, a potem wyślą ją gdzie indziej. To wspaniały pomysł na życie, powiedziałem jej podczas pierwszego tygodnia w Berlinie i naprawdę tak uważałem. Jeśli to komuś odpowiada, to owszem, odpowiedziała.

Prowadzą nas do małej białej klitki. Do pokoiku zaprojektowanego w taki sposób, żeby każdy, kto się w nim znajdzie, poczuł się nieswojo, więc kiedy tylko przestępuję jego próg, czuję się czemuś winny.

I wtedy właśnie uświadomiłem sobie […] że pokój ten jest miejscem, w którym powoli, w mękach odmawia się spełniania próśb, że w tym pokoju absolutnie nic nie jest możliwe.

[…] być może stopniowo albo nawet doszła do przekonania, że nigdy nie zazna szczęścia i że cierpienie – cokolwiek się na nie składało – oplotło na zawsze korzeniami jej postanowienie, by nie cierpieć więcej.

Kiedy biegłem, myślałem o tym, jak bardzo stałem się samotny. Czułem się niebiańsko zdystansowany od wszystkich ludzi, choć mieszkałem w jednym z największych miast na świecie.

Świat zwalnia wtedy tak bardzo, że wszystko, co czuję, i wszystko, czego doświadczam, odłącza się od płynności ruchów i związku z rzeczywistością i tworzy odrębne składniki, które porządkuję myślami w przestrzeni – i tak mruczenie Goulda łączy się z błękitnymi szybami albo z chmurami za oknem, a muzyka fortepianowa spływa na londyńskie ulice w dole, jakby nuty Goulda były samochodami, autobusami i rowerami przenikającymi każdą odległą ciszę.

Sen był stresującym i nieprzynoszącym odpoczynku zajęciem.

[…] obudziwszy się przed świtem, przeżyłem w kompletnych ciemnościach atak paniki. Zataczałem się po pokoju jak lunatyk, krzycząc bezgłośnie, szukając ścian, przewracając meble, czołgając się po podłodze, aż odnalazłem drzwi, otworzyłem je i wysunąłem tors na słabo oświetlony korytarz. Leżałem w takiej pozycji, dopóki nie uspokoiłem oddechu. Mam całkiem rzeczywiste przeczucie, że w takiej ciemności i w takiej panice przyjdzie mi kiedyś umrzeć, tyle tylko, że nigdy nie odnajdę drzwi i nie otworzę wyjścia na korytarz. Zupełnie zapomniałem o tych atakach.

Zaczynam się już przystosowywać do tempa życia w Berlinie, które biegnie znacznie wolniej niż w Londynie.

Jednak po trzech tygodniach w Niemczech przekonałem się, że pełne niesmaku spojrzenie jest zwykłym spojrzeniem, którym obdarzają się Niemcy.

Nie bardzo rozumiałem, jaki to ma związek z pracą zawodową Miriam czy jej śmiercią, o ile nie chciał mi powiedzieć, że postanowiła zagłodzić się na śmierć wskutek zniewolenia i braku szczęścia, albo że jej śmierć była czymś w rodzaju odważnego protestu przeciwko panującym obecnie stosunkom społecznym.

Wiem dokładnie, jak minął im dzień. O siódmej lub ósmej – zaledwie kilka godzin lub minut po tym, jak padli nieprzytomni – wyczołgali się z hotelowych łóżek, wzięli prysznic i zjedli tłuste śniadanie. Zbierali się po cichu w hotelowym lobby, wszyscy bladzi, śmierdzący i skacowani. Niektórzy z nich wymiotowali. Przysypiali w fotelach i na sofach w korytarzu, nosili przeciwsłoneczne okulary, choć by łociemno, choć była mgła. Po przyjeździe na lotnisko czuli się tak, jakby mieli umrzeć. procedury bezpieczeństwa zabrały im rok z życiorysu. Później błąkali się jak zagubiona trzódka, trafili na niemal pusty bar i weszli do środka, bo ktoś zdał sobie sprawę, że klin to jedyny sposób na pozbycie się nieznośnego kaca.

Zmarła w swoim mieszkaniu w Berlinie. Po prostu przestała jeść. Anoreksja. Wzruszam ramionami. Nie znam innego słowa na określenie czegoś takiego.

Śni mi się, odpowiedziałem, że uwięziono mnie w podziemnej celi, nie większej od zwykłego pokoju, i zamurowano. W celi są drzwi, ale prowadzą donikąd. Czasem drzwi znikają i wtedy robi się bardzo ciemno.

Kobieta jest opalona i również muskularna, około czterdziestki. Nigdy nie zetknąłem się z takim brakiem entuzjazmu jak jej brak entuzjazmu.

Wiedzą instynktownie, że osobowość jest oznaką słabości lub symptomem oszukiwania samego siebie. Mężczyzna obdarzony osobowością jest tchórzem. Kobieta z osobowością jest szalona. Nikt nie ma większej osobowości od grubego, głupiego, tchórzliwego faceta lub grubej, głupiej i szalonej baby.

Miriam powiedziała: Nie lubię tutaj niczego. Nie lubię upału. Nie lubię zapachu. Nie lubię jedzenia. Nie lubię komarów. Nie lubię ludzi. Nie lubię tego, jak mówią. Nie lubię tego, jak sama mówię. Nie lubię tego, co ludzie myślą. Nie lubię sposobu, w jaki jeżdżą samochodami. Nie lubię tego, w co wierzą.

Przyglądanie się berlińczykom nie jest specjalnie zajmujące, chodziło mi raczej o to, jak niewielu ich się widuje. Nawet w godzinach szczytu Berlin wydawał się spokojny, powolny, pozbawiony motywacji. Jakby połowa miasta wyparowała.

Potem zaczynam widzieć słowa, które myślę, poszczególne słowa, a są one obrzydliwe. Słowo „błękit” staje się obrzydliwe. Słowo „lotnisko”. Ich istnienie mnie przygnębia.

Rozmowy, które prowadziłem z tymi ludźmi były zawsze tkliwe i wszyscy żałowaliśmy, że już nic nie da się zrobić w tej sytuacji, jak tylko rozstać się i zapomnieć o sobie. Czułem się dziwnie, myśląc z taką czułością o życiu, którym zacząłem bezbrzeżnie gardzić.

Moja żona nie szkalowała mnie przed tymi ludźmi, a ja nie szkalowałem jej. Zwyczajnie nie potrafiłem o niej mówić. Myślę, że życzyłem jej śmierci.

Nie dbałem o to, że duch mojego małżeństwa podąża za nami krok w krok, że sypia z nami i jada z nami śniadanie.

Wszystko stało się dla mnie zupełnie jasne, ciągnęła, choć była pijana. Rzeczy, które zawsze mówisz, bierność, z jaką wszystko lekceważysz, to, że niczego nie lubisz – przede wszystkim siebie i kobiet w drugiej kolejności. Czułem wielką ulgę będąc w tym mieście, dzieląc to miasto z innymi. Ale w tej tkliwości kryło się też przedziwne przygnębienie, zmęczenie i poczucie beznadziejności, które – gdybym przyjrzał się im bezpośrednio oczyma duszy, gdybym spojrzał wprost na ich źródło – wyrastały ze świadomości, że jestem przerażony, że jestem uwięziony w tym jednym życiu, w jednym czasie i w jednym ciele, i że nie będzie już innych czasów ani innych ciał.

Lubiłem swoja samotność. Nie była zupełnie zła.

Dalej jest oczywiście panel o lotnictwie i Holokauście, bo zdaje się, że w Niemczech żadna wystawa historyczna nie może obyć się bez Holokaustu. Co jest słuszne, choć czasem, zda się, niepotrzebne.

Podejrzewam, że gdyby w moim domu technicy kryminalni szukali dowodów szaleństwa, stwierdziliby, że te notesy są takim właśnie dowodem.

Przez ostatnie dwanaście miesięcy naszego małżeństwa każdy tydzień był jak skaliste dno, każdego tygodnia wydarzało się coś takiego, co kazało mi myśleć, że dwoje ludzi nie może już niżej upaść.

Owszem, co jakiś czas wyprzedzał nas mercedes-benz klasy S, przypominając wszystkim, kto tu jest królem drogi, ale przeważnie to my wymijaliśmy innych, niespecjalnie zdając sobie sprawę z szybkości.

Nie wyglądałem już jak stary gwiazdor rocka, który przyleciał do Berlina, żeby umrzeć lub wyzdrowieć – zwyczajnie stałem się takim starym gwiazdorem.

Słuchałem Debussy’ego i Berga, i Schönberga, i Weberna, i Skriabina, i Strawińskiego, i Szostakowicza, i Bouleza, i Cage’a, a miasto stało się miastem przyszłości opisywanym przez muzykę, miastem końca świata albo miastem po Apokalipsie. Wreszcie miastem, które nie tylko nie odrzuciło marzeń o takiej muzyce, ale w pełni im się oddało! Zacząłem myśleć cytatami – cytatami o muzyce – które wynotowałem przez lata.

Jechałem szybko, kiedy muzyka była radosna i zwalniałem, kiedy robiła się smutna.

Usiłowałem więc zachowywać się jak mężczyzna, który ma ładną, cieszącą się powodzeniem żonę, która regularnie uczęszcza do filharmonii i czasem zabiera ze sobą ojca.

To, co chce powiedzieć ojciec], jest już w jego ustach, drży na całym ciele, chce to z siebie wydusić, ale nie potrafi. Gdyby zdołał wypowiedzieć te słowa… cóż by to mogło być… że mnie nienawidzi, że jestem gnidą, że zamordowałem Miriam, że to moja wina – mógłby umrzeć zhańbiony, tak jak na to w swoim mniemaniu zasługuje. Wcale mu nie współczuję. Odwzajemniam jego nienawiść.

Wchodziłem do łazienki i kładłem się w konwulsjach na posadzce, ciągnąłem się za uszy, targałem za włosy, drapałem po twarzy, rzucałem się na toaletę, nie mogąc zwymiotować, a podczas tych konwulsji widziałem jasno i obiektywnie, że wyzwolenie się z tego bólu byłoby hedonizmem, i że wszystko, co bólem nie jest, jest ekstrawagancją. A najwspanialsze w tym bólu było to, że kiedy nadchodził, czuło się, że znika komórka po komórce, że rozpada się i chudnie. Wówczas konwulsje ustawały, a ja leżałem i myślałem o Miriam i o tym, jak bardzo nas nienawidziła albo o współczuciu, które chcieliśmy jej okazać tylko po to, żeby mieć to z głowy. Nasza wiara, że któregoś dnia znów będzie nas potrzebowała, tak jak my potrzebowaliśmy jej, należała bez wątpienia do domeny hedonizmu, ekstrawagancji i głupoty życia ponad bólem z zagłodzenia.

Próbowałem myśleć myślami siostry, starałem się patrzeć na świat jej wzrokiem.

Myślałem: Jeśli zdołam wyciąć choćby funt, tylko funt ciała, będę oczyszczony. A może myślałem, że jeśli dam radę zrobić duże nacięcie – na tyle duże, by odciągnąć szeroko skórę po obu stronach – zdołam na chwilę, zanim ból stanie się nieznośny, doświadczyć rzeczywistości życia mojego ciała, a doświadczywszy jej, wyeliminować na zawsze tajemnicę tego, kim jestem oraz co i jak postrzegam – ponieważ ta tajemnica jest tak wielkim bólem, że warto przetrwać mniejszy ból, żeby ją unieszkodliwić. Ale, rzecz jasna, wszystko to było nie do zniesienia od samego początku.

Przez chwilę wydaje mi się, że umrę, a w momencie, kiedy opuszczam mrok, ból i mozół – jakbym pojawił się na błękitnym przejrzystym niebie – zdaję sobie sprawę, że chciałbym zostawić jakąś część siebie w tym bólu na zawsze, zostawić siebie na zawsze w tej idei umierania, ale potem wszystko się kończy, całkiem kończy i szybuję w błękitnym spokojnym powietrzu nad chmurami, przepełniony żalem i marnością.

Nie jadłem od pięciu dni, powiedziałem, jeśli nie liczyć odrobiny chleba. Myślę, że spodziewałem się, że będzie ze mnie dumna, albo może chciałem, żeby wiedziała, że rozumiem w istocie, czym jest negowanie głodu – choć oczywiście wcale tego nie rozumiałem – ale ona uśmiechnęła się tylko i wyglądała na lekko zasmuconą, jakby nic nie dało się zrobić, jakby żaden rodzaj współczucia, troski czy zdrowego rozsądku nie mógł sprawić, by świat stał się apetyczny.

Sam to sobie zrobiłem, powiedziałem, nożem. Spojrzała na ranę i zapytała: Jakim nożem? Do steków, odpowiedziałem. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Byłem w Luksemburgu z ojcem, doszło do wymiany argumentów.

Trudność spędzania z Tobą czasu polega na tym, powiedziała mi kiedyś [kochanka], że widzi się twoje rozczarowanie wszystkim. Jestem rozczarowany wszystkim.

Noty

I s. okładki

Wybitny talent! „The Guardian”

IV s. okładki

Amerykanin mieszkający w Londynie odbiera telefon. Niemiecka policja informuje go o śmierci siostry. Miriam zmarła z zagłodzenia. Trzy tygodnie później bohater, jego starzejący się ojciec i amerykańska urzędniczka konsularna znajdują się na spowitym mgłą lotnisku w Monachium, skąd trumna z ciałem Miriam ma zostać przewieziona do Stanów. Opóźnienie w podróży wywołuje lawinę wspomnień i pytań o przyczynę tej niespodziewanej i, wydawać by się mogło, osobliwej śmierci.

Lotnisko w Monachium to przejmująca opowieść o samotności. wciągająca, śmiała i hipnotyczna lektura – dzieło jednego z najbardziej utalentowanych współczesnych pisarzy amerykańskich.

„Kryminalne śledztwo mówiące o tym, co oznacza w dzisiejszych czasach bycie mężczyzną i bycie człowiekiem”. „Times Literary Supplement”

„Opowieść… o czasach, w których żyjemy, o naturze konsumpcji oraz o prześladujących nas lękach, które odseparowują nas od samych siebie i innych…”. „Irish Times”

Lotnisko w Monachium to świetnie napisana, przesiąknięta melancholią opowieść o utracie. Baxter umiejętnie kreuje niepokojącą, klaustrofobiczną atmosferę zwyczajnego szaleństwa. Sięgnijcie po jego książkę, jeśli kochacie outsiderów”. Krzysztof Cieślik, recenzent „Polityki”

  



Greg Baxter, Lotnisko w Monachium












































Recenzja     Kup książkę