Bohdan Zadura, Już otwarte, Biuro Literackie, Wrocław 2016 (fragmenty)
[jeśli wsłuchać się]
jeśli wsłuchać się
w to co mówią ludzie
liczba nieszczęść jest niewyobrażalna
i aż trudno pojąć
jak to się dzieje
że wcześniej czy później każdego
dopada tylko kilka
a nie kilkanaście
czy kilkadziesiąt
na raz
Dwa jedwabne krawaty
Drogi Ralphie co by Pan powiedział na to
gdybym Pański list potraktował tak jak Marcel Duchamp
koło rowerowe widelec i stołek albo jak suszarkę do butelek czy szuflę
do śniegu albo jak pisuar któremu ten francuski szachista nadał tytuł Fontanna?
Pozostawałoby mi też tylko wymyślić jakiś zgrabny tytuł i śmiało
mógłbym włączyć Pański list in extenso do nowego tomu moich wierszy nad którym
obecnie pracuję Właściwie nie musiałbym nawet specjalnie się wysilać
z tym tytułem jest bowiem w Pańskim liście wiele
fraz zasługujących na wyniesienie do takiej godności Trafiających w
dziesiątkę celnych jak to pierwsze zdanie no równoważnik zdania:
„Szanowny Panie, czas na nowy krawat”. Kierownik Waszego magazynu
przekazał właśnie na Pańskie ręce listę ze stanem magazynowym i zauważył
Pan że jeszcze macie w magazynie kilka jedwabnych krawatów ze szlachetnym
herbem Who is Who Od razu Pan o mnie pomyślał To miło
z Pańskiej strony To budujące kiedy w tych czasach gdy jesteśmy
na ogół pozostawieni sami sobie ktoś o nas myśli Pisze Pan
że ten jedwabny krawat jest znakiem przynależności do grona
osobistości encyklopedii Who is Who w Polsce i pozostali członkowie Who is
Who od razu rozpoznają mnie po tym krawacie Myślałem
że jeśli w magazynach Verlag für Personenenzyklopädien AG
coś leży to są to książki Nie sądziłem że Pan drogi Ralphie jako
założyciel tego wydawnictwa zajmuje się wszystkim jak
jakiś ojciec albo jak bóg Albo nawet jak bóg ojciec Przyjmuję
do wiadomości że W tej ofercie obowiązuje niepowtarzalna
cena promocyjna oraz gwarancja że tego rodzaju
jedwabny krawat już nigdy nie będzie produkowany I że oferta
2 jedwabne krawaty Who is Who za jedynie € 54,70 (zamiast € 109,40)
obowiązuje do 23.04 2015 roku a więc jeszcze przez
cztery dni Przez cztery dni mogę nie raz zmienić decyzję
skoro robiłem to w swoim życiu w ważniejszych sprawach Jednak
po chuj mi dwa nowe krawaty skoro krawat noszę
od wielkiego dzwonu a każdego roku jeden nowy
dostaję w prezencie na imieniny Trochę Pan przegiął
dając temu mailowi temat Nowy krawat nowy mężczyzna
dwa miesiące temu skończyłem siedemdziesiąt lat
i nawet nowa kobieta nie zrobiłaby ze mnie
nowego mężczyzny Dziękuję za pozdrowienia ze Szwajcarii
też życzę Panu miłego dnia
Nigdy nie był Chrystusem
Ewelina Hańska
myliła mu się
z Marią Walewską
czasami utrzymywał
że jest Balzakiem
czasami że Napoleonem
Czerniowice, hotel „Bukovyna”
nie liczcie na to że każde drzwi
będą przed wami otwierały bezduszne fotokomórki
mamy do tego ludzi którzy inaczej
wylecieliby na bruk
tej ulicy po której wciąż
jeżdżą trolejbusy
na tę śliską po deszczu
bazaltową kostkę
z czasów Austro-Węgier
Hagit Grossman
haczyk „h” w Hagit
wbił mi się w podniebienie
ucha jak harpun
gdy przedstawiano nas
na parkingu
kijowskiego lotniska
Boryspol
Już otwarte
czy na otwarciu
była orkiestra
mozart
beethoven
szopen
Liszt
hostessy
ubrane na czarno
szampan
i tartinki
przemówienia
właściciela
kierownika USC
księdza
czy pierwszym
dziesięciu klientom
obiecano rabaty
przez całe dziesięciolecia
miasto odsuwało się
od rzeki
teraz po prawej stronie
przy starym moście
jest Marina
po lewej ten dom
zaczynają od zera
więc na zdjęcia
zadowolonych nieboszczyków
muszą poczekać
hotel też nie od razu
chwali się tymi
którzy w nim nocowali
więc tymczasem
musi wystarczyć
widoczny z daleka
wielki baner
radośnie oznajmiający
już otwarte
i numer telefonu
508 232 863
(tak
mnie też się zdaje
choć to nieprawda
że czas
na formułę
wiersz zawierał
lokowanie produktu)
Czytając wodę na Marsie
Takie powinny byćksiążki poetyckie
50 stron
42 wiersze
żaden nie dłuższy niż dwadzieścia linijek
żaden nie krótszy niż siedem
dobrze jeśli
od początku masz wrażenie
że wiesz
o czym one traktują
(…)
nie wiadomo dlaczego
przychodzi mi też do głowy
że moje własne wiersze
są tylko dla tych
którzy widzieli
Lecą żurawie Siódmą pieczęć
Tam gdzie rosną poziomki
Zeszłego roku w Marienbadzie
Hiroszimę, moją miłość
Dziecko wojny Kapryśne lato
czyli z każdym rokiem są
coraz bardziej dla nikogo
a Woda na Marsie
jest jeszcze dla mnie
dzięki Jurku za te pół godziny
lektury
po której zostaje nie zawód
a odrobina żalu
że to koniec
Demokracja
wybierzcie swoich
przedstawicieli
a oni
już was
urządzą
Bez dwóch zdań
nie mam czasu i siły
mówi
żeby codziennie
były dwa dania
więc przez dwa dni pierwsze
przez dwa dni drugie
a jak się nie podoba
to do stołówki
Paweł Smoleński, Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie (fragmenty)
Wszędzie czułem entuzjazm; tak tam po prostu jest. Albo – było, póki nie rozpętała się kolejna wojna; z dżihadystami, głównie z Iraku i z Syrii, lecz zasadniczo – z szaleńcami z całego świata.
Tak – jeszcze całkiem niedawno można było pojechać tam na
wakacje. Jak na Mazury albo do Grecji, tyle że dużo dalej. Dzisiaj brzmi to
zbyt fantastycznie, by uwierzyć, a nawet sobie to wyobrazić. Zresztą dziesięć,
dwadzieścia, trzydzieści lat temu też brzmiało to fantastycznie.
U jazydów było mi po prostu tak dobrze, że chciałem zabrać
ich cząstkę ze sobą.
Dżamal, mój iracki tłumacz i przyjaciel, powiedział, że
bycie jazydem to najbardziej pogardzany stan, jaki może się przytrafić
Irakijczykowi. Nie dość, że to znienawidzeni przez Arabów Kurdowie, to jeszcze
– wedle muzułmanów i tutejszych chrześcijan – poganin kłaniający się diabłu.
To wówczas w części Kurdystanu wybuchło z całą mocą islamistyczne delirium, kierowane przez byłych oficerów bezpieki Saddama Husajna, jeszcze niedawno ludzi świeckich i korzystających z tej świeckości, jak tylko można w dyktatorskich reżimach, kiedy jest się na dodatek człowiekiem władzy.
Tak samo musiało być w tych dniach – od 16 do 19 marca 1988
roku – gdy nad miasto nadleciały irackie samoloty, a w Halabdży nagle
zapachniało jabłkami. Tak pachniał gaz trujący.
Gdy podczas drugiej wojny w Zatoce Stany podbiły Irak, nie
znaleziono wielkich magazynów z trucizną, nie odkryto spodziewanych składów
broni masowego rażenia. Wielu więc twierdzi, że nie wiadomo, jaki był prawdziwy
powód zagnania dyktatora Iraku do klatki i wojny, podczas której zabito tysiące
ludzi. Ale przyczyna najpewniej była zmyślona, szło bowiem o niewiarygodnie
bogate zasoby ropy, honor rodu Bushów, panowanie nad Bliskim Wschodem, a nawet
nad światem. Nie ma wojen udanych, ale ta akurat nie udała się szczególnie; w
jakimś sensie jest też szczególnie przegrana, bo urodziła kolejne bękarty
islamskiego terroryzmu. Przeciwnicy irackiej awantury powiadają, że Ameryka i
jej sojusznicy kłamali, a na łgarstwie nie da się nic zbudować, zwłaszcza kiedy
przed budowaniem trzeba strzelać.
Operacja Al-Anfal formalnie trwała od lutego do września
1988 roku. Zaczęła się przy granicy z Iranem. Na drugi ogień poszły
As-Sulajmaniija i pobliskie wsie. Potem były góry wokół Irbilu oraz głębokie
doliny koło Barzanu. I tak dalej, aż do nadgranicznych Zachu i Dahuku. W
operacji brały udział regularne oddziały wojska, lotnictwo i rozmaite formacje
bezpieki.
Operacja odpowiadała wszystkim kryteriom, jakie określają
zbrodnie przeciw ludzkości.
Dzieje Kurdów to – powtórzmy – pasmo powstań i pacyfikacji.
Zabijano ich w Turcji, od czasów gdy Atatürk wymyślił sobie, że na gruzach
imperium osmańskiego stworzy jednonarodowe, tureckie państwo, choćby po trupach
ormiańskich i kurdyjskich.
Dlatego pomysłodawcy prawa o wartościach islamskich byli
bardzo zdziwieni, że kiedy tylko ogłosili swoje zamiary, gazety od prawa do
lewa, stacje telewizyjne, ale też wielu polityków, również muzułmanów, rzuciło
im się do gardeł, że ze świeckiego państwa chcą uczynić religijną republikę.
Poczuli się tymi opiniami dotknięci.
Kurdystan nie wie, co to znaczy nękający Zachód upadek
rodziny, gdyż o rodzinę dba islam. Relacje społeczne są tu lepsze niż w
Europie, ludzie w potrzebie maja lepszą opiekę, nie boją się odrzucenia i
samotności. Mułła Baszir jest z tego bardzo dumny, więc nic dziwnego, że uznał,
iż wartości islamskie, jako te prawdziwie humanistyczne i bardzo ludzkie,
powinny zostać zawarte w przepisach. Europa – zaznacza Baszir – jest dumna ze
swojej demokracji, i słusznie, bo nic lepszego człowiek jeszcze niw ymyślił.
Lecz demokracja to również zasada islamu; przecież wierni wybierają swojego
religijnego przywódcę. Islam to wolność wyboru, otwartość na inne poglądy,
gotowość do debaty. Prawdziwy islam zakazuje prozelityzmu, szanuje inne
wyznania. Zachęca do uczciwej pracy, piętnuje wyzysk i lenistwo. Leży u podstaw
praw człowieka, dba o kobiety, oddając im należny szacunek i miejsce w
społeczeństwie.
Zanim Ishan został ministrem praw człowieka, postawił Kurdystanowi
diagnozę. Kraj jest rozdarty wojną domową. Panują terror i korupcja. Cywile
boją się zdemoralizowanych band peszmergów – swoich niegdysiejszych bohaterów i
obrońców. Wszędzie wciskaja się fundamentaliści. Co trzeba zrobić, by wreszcie
można było żyć normalnie?
Lała się krew, Saddam zacierał ręce. A świat milczał – bo co
światu po Kurdach?
Co to były za obowiązki? Najprostsze, najbardziej
podstawowe: walko o wolność. Kurdowie nigdy nie mieli innego wyjścia. Za Turka,
za Anglika i za Arabów.
Al-Anfal to również zaplanowane odgórnie łowy na kurdyjskie
dziewczynki, sprzedawane później do domów publicznych w krajach Zatoki, w
Egipcie, Libii, Algierii. Interes liczono w milionach dolarów. Zniknęło ich
kilka tysięcy. Najstarsze miały piętnaście lat. Najmłodsze nie więcej niż
osiem. Potem była pierwsze wojna w zatoce, kolejne powstanie, o które poprosił
Kurdów George Busch senior i wnet wystawił sojuszników do wiatru.
Bombardowania, czołgi, napalm i głód w obozach uchodźców przy tureckiej
granicy; ofiary znów liczono w tysiącach. A jakby tego było mało, wybuchła
wojna domowa: Kurdowie bili się między sobą, zdarzały się tortury i publiczne
egzekucje. Opamiętanie nastało z piętnaście lat temu.
[Mohammada:] Arabskie południe Iraku osuwa się w ciasny
islam, a Kurdystan biegnie w przód, uczy się na potęgę, naśladuje Europę, co
niekoniecznie jest prostym małpowaniem, lecz oddechem wolności. Każda religia –
powie – ma ciemną i jasną stronę. Arabowie zmierzają ku ciemności. Kurdowie –
wręcz przeciwnie.
Ostatniego zamachu Kurdystan doświadczył kilka lat temu, a w
Irbilu jest spokojniej niż w wielu miastach Europy. No i trzeba pamiętać o
historii. Ćwierć wieku temu Kurdowie ginęli w operacji Al-Anfal. Dwadzieścia
lat temu, wygnani pod turecką granicę, cierpieli głód po przegranym powstaniu
przeciwko Saddamowi, gdy podczas pierwszej wojny w Zatoce Amerykanie zostawili
na pastwę dyktatora sojusznicze oddziały peszmergów. Niewiele później wybuchła
wojna domowa – stronnictwa Mosula Barzaniego i Dżalala Talabaniego wzięły się
za łby, ginęli ludzie, strzelano do cywilów, stosowano tortury wobec
przeciwników. Kurdyjski pokój liczy sobie zaledwie kilkanaście lat. Muhammad
uważa, że przez ten czas Kurdystan zrobił najpewniej tyle, ile mógł.
Prawo uchwalono w 2001 roku. (…) gdy już na przełomie
stuleci obrzezaniu dziewczynek sprzeciwili się mułłowie z klanu Tarchanów,
gdzie procent obrzezań był jednym z najwyższych w kraju, praktyka zanikła
niemal doszczętnie w kilka lat.
Od tego czasu kaleczenie kobiet jest w Kurdystanie
nielegalne i ścigane jako przestępstwo, zgodnie z zasadą prawa, że amputacja
jakiejkolwiek części ciała w celu zadania bólu lub deformacji jest sprzeczna z
prawem.
Lajla zapytała, czy wiem, że Kurdystan jest jedynym krajem
na Bliskim Wschodzie, gdzie kobieta z mocy prawa musi mieć taką sama pensję jak
mężczyzna na równorzędnym stanowisku. Lala informuje o tym z dumą wszystkich
przybyszów z zagranicy. Nadto – obowiązuje prawo zakazujące przemocy i
dyskryminacji ze względu na płeć. W parlamencie
zasiada co najmniej trzydzieści procent kobiet, bo tak stanowi ordynacja
wyborcza. Obrzezanie kobiet jest uznane za przestępstwo, podobnie jak
małżeństwa zawierane już niemal w kołysce; za swatanie sobie dzieci można
trafić za kratki.
Wojna to zawsze katastrofa dla ducha i poczucia równości,
najwyższą cenę zaś płacą zawsze najsłabsi: dzieci i kobiety.
Zresztą – kurdyjski islam, po fali konserwatywnego
fanatyzmu, która w końcu przyszła z zagranicy i szczęśliwie nie zagrzała tu
miejsca, jest łagodniejsza niż u arabskich czy tureckich sąsiadów, a Kurdowie
to nie dżihadyści, nigdy do końca nie uwierzyli w obietnice islamistów.
Chciałem się dowiedzieć, jak oni to robią albo lepiej – jak
to już zrobili. (…) Odwoływali się do wspólnej tradycji i takich samych
wartości, by za chwilę walić obuchem w łeb. Dziwny naród – myślałem. A może po
prostu mądry, bo umie wyciągnąć wnioski ze strasznych pomyłek. Kurdom udało się
narodowe pojednanie. Choć po drodze robili wszystko, by nie mieć na to szans.
To nieprawda, że jesteśmy największym narodem na świecie,
który nie ma własnego państwa; liczniejsi są Tamilowie w Indiach i w Sri Lance.
Nie mamy niepodległego Kurdystanu i w zasadzie, poza krótkim
eksperymentem pod protektoratem sowieckiej Rosji, nigdy nie mieliśmy. Mówimy
różnymi językami. Łączą nas tylko marzenia o wolnej ojczyźnie, ludowy strój,
islam, stare legendy. Oraz obcy, których mamy za sąsiadów. Arabowie, Persowie,
Turcy.
Cała reszta jeziora (Greg Baxter, Lotnisko w Monachium)
Przyznam, że przed przeczytaniem tej książki zupełnie nie wiedziałem, kim jest Greg Baxter. Wydawca wprawdzie nie omieszkał mnie poinformować, że według „The Guardiana” to „wybitny talent!” – co można przeczytać okładce – ale takie noty nic mi nie mówią, nawet jeśli mówi mi to „The Guardian” (czyli dokładnie to?). Tylu pisarzy przedstawiano mi w życiu jako „wybitnych”, że jeden więcej nie robi już na mnie najmniejszego wrażenia.
Na czwartej stronie okładki zamieszczono kilka innych not, które stanowić mogą materiał do całkiem osobnych przemyśleń, niekoniecznie związanych z samą książką.
Jedna z nich głosi, że „Lotnisko w Monachium to przejmująca opowieść o samotności”. Trafia niby w sedno, ale kiedy się dobrze zastanowić, to można dojść do wniosku, że niemal każda wielka zachodnia powieść jest „opowieścią o samotności”. Wielki Gatsby, Madame Bovary, Sto lat samotności (nomen omen) czy choćby – a jakże! – Moskwa-Pietuszki, że rzucę pierwszymi z brzegu przykładami. Co nam wprawdzie niewiele mówi o powieści Baxtera, ale skłania do zastanowienia się nad zachodnią – indywidualistyczną, jak mówią uczeni – kulturą w ogóle. Tak, cywilizacyjnie zmierzamy chyba ku coraz większemu wyobcowaniu i narastającemu poczuciu samotności – „samotności w tłumie”, jak to lata temu określił David Riesman. Co ciekawe, jakoś specjalnie się przed tym nie bronimy. W przeciwieństwie do kultur wschodnich, tzw. kolektywistycznych, do których mamy tyle pretensji i które traktujemy wciąż nazbyt często z nieuzasadnionym – by nie rzec: archaicznie kolonialnym – poczuciem wyższości. Że niby my „oświeceni”, a oni ciemna masa. Prawda jest jednak taka, że każdy jest akurat na tyle „oświecony”, ile mu tego „oświecenia” będą skłonni przypisać inni. Uważać samego siebie za lepszego od innych to jednak mało błyskotliwy przejaw inteligencji. Co zaś do kwestii wyobcowania i samotności, to warto się może zastanowić, czy aby inne kultury faktycznie nie radzą sobie z tym lepiej.
O tym, że jest to „opowieść… o czasach, w których żyjemy” – jak donosi „Irish Times” – nie warto nawet wspominać. O naszych czasach jest każda opowieść powstała w naszych czasach (a nawet kilka wcześniejszych).
Najbardziej dorzeczna wydaje się opinia Krzysztofa Cieślika (nareszcie konkretna osoba), recenzenta „Polityki”: „Lotnisko w Monachium to świetnie napisana, przesiąknięta melancholią opowieść o utracie. Baxter umiejętnie kreuje niepokojącą, klaustrofobiczną atmosferę zwyczajnego szaleństwa. Sięgnijcie po jego książkę, jeśli kochacie outsiderów”.
Dzisiejsi psychologowie ujmują zaburzenia psychiczne jako część kontinuum, rozciągającego się od braku zaburzeń do zaburzeń poważnych. Dlatego nie mówią już o „chorobach psychicznych”, lecz właśnie o „zaburzeniach”. Wszyscy jesteśmy zatem tak czy inaczej zaburzeni – „brak zaburzeń” to raczej tylko teoretyczny konstrukt – wszyscy jesteśmy w większym lub mniejszym stopniu dotknięci „zwyczajnym szaleństwem”. Wszyscy mamy swoje fobie, kompleksy, problemy z tożsamością czy samooceną. Chodzi właśnie o ten stopień, po przekroczeniu którego zaburzenia te traktuje się – w danym miejscu i czasie – jako patologię.
Taki też jest bezimienny – nieprzypadkowo – bohater Lotniska w Monachium, mieszkający w Londynie Amerykanin, który wraz ze starzejącym się ojcem i amerykańską urzędniczka konsularną Trish przyjeżdżają do Berlina, aby przewieź trumnę z ciałem siostry głównego bohatera, Miriam, do Stanów. Jak się dowiadujemy, Miriam, z którą tak jej ojciec, jak i brat mieli przez ostatnie lata sporadyczny kontakt, zagłodziła się na śmierć. Dlaczego to zrobiła, nie zostaje do końca wyjaśnione. Wydaje się – najogólniej rzecz biorąc – że po prostu odechciało jej się żyć.Cała trójka skazana została na przymusową przerwę na tytułowym lotnisku w Monachium, gdzie z powodu wyjątkowo gęstej mgły czasowo odwołano wszystkie loty. Pobyt na lotnisku to czas opowiadania, czas opowieści zaś stanowią przede wszystkim reminiscencje głównego bohatera, który wspomina swoją własną i rodzinną przeszłość. Przytacza między innymi słowa Miriam, które wyjaśniają wszystko i nic: „Nie lubię tutaj niczego. Nie lubię upału. Nie lubię zapachu. Nie lubię jedzenia. Nie lubię komarów. Nie lubię ludzi. Nie lubię tego, jak mówią. Nie lubię tego, jak sama mówię. Nie lubię tego, co ludzie myślą. Nie lubię sposobu, w jaki jeżdżą samochodami. Nie lubię tego, w co wierzą”. W tym rzadkim i dramatycznym zwierzeniu, uczynionemu w chwili słabości, Miriam mówi tu o swoim życiu w Berlinie, w którym dość przypadkowo zamieszkała i gdzie nic nie ułożyło się po jej myśli, choć sam Berlin – jako „miejsce na ziemi” – wydaje się nie odgrywać w jej nieszczęściu większej roli.
Podobne depresyjne skłonności przejawiają także jej ojciec i brat. Poznajemy ich jako tyleż zrezygnowanych, pozbawionych nadziei i obojętnych na wszystko, co nadwrażliwych i emocjonalnie rozedrganych, gardzących sobą oraz światem i rozpaczliwie poszukujących wartości i sensu w swoim życiu. Książka zawiera jedną z najbardziej przekonujących i przygnębiających refleksji na temat pewnego trudnego do wysłowienia stanu psychicznego, z jakimi spotkałem się w literaturze pięknej (bo w psychologicznej znalazłem ich więcej): „Potem zaczynam widzieć słowa, które myślę, poszczególne słowa, a są one obrzydliwe. Słowo «błękit» staje się obrzydliwe. Słowo «lotnisko». Ich istnienie mnie przygnębia”.
„Obrzydliwe słowa”: błękit, lotnisko, miasto, ludzie, piękno, radość, smutek, życie – wszystko obrzydliwe. Same istnienie tych słów – przygnębiające. To jest może ta największa zagadka – jak widać, bynajmniej nie kryminalna – jaką zawiera powieść. Zagadka ludzkiej, arcyludzkiej – więc zawsze zaburzonej – psychiki.
Do końca nie wiemy, czego właściwie pragnie snujący swoje ponure refleksje główny bohater. Tego zdaje się nie wiedzieć także on sam. Jego myśli zogniskowane są głównie na sobie, ale też – z uwagi na okoliczności – na swoim ojcu i oczywiście na zmarłej siostrze. „Próbowałem myśleć myślami siostry, starałem się patrzeć na świat jej wzrokiem”. Czy dlatego sam zaczyna się głodzić? Czy w ten sposób pragnie oddać jej cześć? Chce zrozumieć ją, siebie, życie w ogóle? Wydaje się, że po części każdej z tych rzeczy – oraz zapewne kilku innych, jeszcze mniej uchwytnych – ale chyba żadnej z osobna.
Niesłusznie
zapomniany – szczęśliwie nie przez wszystkich – szkocki psychiatra Ronald David
Laing powiedziałby, że pragnie on odzyskać utracone „pierwotne poczucie
bezpieczeństwa ontologicznego” czy też krócej: „pewność ontologiczną”. Brak
tego poczucia pewności wywołuje lęk egzystencjalny, który przekroczywszy pewną
miarę może skutkować takim czy innym zaburzeniem psychicznym. Z tym właśnie
zdaje się borykać bohater. Mocno upraszczając, człowiek z poczuciem pewności
ontologicznej potrafi w miarę skutecznie radzić sobie z codziennymi problemami.
Człowiek bez tego poczucia nie daje sobie rady nawet sam ze sobą, brak mu wręcz
poczucia własnego istnienia.
I być może
właśnie po to – aby utwierdzić się we własnym istnieniu – bohater dokonuje
irracjonalnego i niezrozumiałego dla samego siebie aktu samookaleczenia,
wycinając sobie nożykiem do steków kawałek własnego ciała. „Myślałem: Jeśli
zdołam wyciąć choćby funt, tylko funt ciała, będę oczyszczony. A może myślałem,
że jeśli dam radę zrobić duże nacięcie – na tyle duże, by odciągnąć szeroko
skórę po obu stronach – zdołam na chwilę, zanim ból stanie się nieznośny,
doświadczyć rzeczywistości życia mojego ciała, a doświadczywszy jej,
wyeliminować na zawsze tajemnicę tego, kim jestem oraz co i jak postrzegam –
ponieważ ta tajemnica jest tak wielkim bólem, że warto przetrwać mniejszy ból, żeby
ją unieszkodliwić. Ale, rzecz jasna, wszystko to było nie do zniesienia od
samego początku”.
„Wszystko to było nie do zniesienia od samego początku”. Od początku próba ta skazana była na porażkę. Dosłownie i metaforycznie. Nie tylko z powodu bólu, jaki takiemu samookaleczeniu towarzyszy, ale i dlatego, że pewności własnego istnienia nie można odzyskać nawet w taki – tyleż heroiczny, co rozpaczliwy – sposób. Poczucia bezpieczeństwa ontologicznego człowiek nabywa bowiem we wczesnym dzieciństwie poprzez „zdrowe” – cokolwiek by o tym pojęciu nie powiedzieć – relacje rodzinne. A tych właśnie w jego przypadku – rzecz jasna, także w przypadku jego siostry – zabrakło.
Dlatego nie zakrzyknę entuzjastycznie za recenzentem (z którym się skądinąd w innych aspektach całkowicie zgadzam): „Sięgnijcie po jego książkę, jeśli kochacie outsiderów”. Osobiście nie zachęcam do przeczytania tej książki nikogo. Zwłaszcza tych, którzy na skutek mniejszej lub większej niepewności ontologicznej – a komu z nas została ona oszczędzona? – sami są outsiderami („samotny tłum” Riesmana to w istocie tłum outsiderów). Właśnie dlatego, że książka ta jest naprawdę dobrze napisana, jej lektura tylko ich pogrąży. Chyba że jakiś oczyszczający wpływ – sławetne katharsis – wywrze na nich sama estetyczna przyjemność lub poczucie, że ktoś przeżywa tragedię zamiast nich. Sam wprawdzie nie mogłem się od tej książki oderwać, ale nie jestem pewien, czy to mi dobrze wróży na przyszłość. A nawet na przeszłość, skoro – jak powiada Heidegger – „przeszłość człowieka nie postępuje za nim, lecz zawsze już poprzedza jego przyszłość”.
A zatem: czytajcie, jeśli macie odwagę, potrzebę lub mimo wszystko
żywicie złudzenie, że „ujrzycie całą resztę jeziora”. W każdym razie, bądźcie
gotowi na poważne egzystencjalne doświadczenie.
Grzegorz Tomicki
Greg Baxter, Lotnisko w Monachium, przeł. J. Polak, Czwarta Strona, Grupa Wydawnictwa Poznańskiego, Poznań 2015, s. 318
Pierwodruk: „FA-art” 2015, nr 1-2
Czechów stosunki z Bogiem (Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj)
W jego książce odzwierciedlają się bowiem nie tylko poglądy, przekonania i mentalność bohaterów poszczególnych reportaży – trudno też, ze względu na specyfikę gatunkową, aby było inaczej – ale i samego autora: „Moja życiowa filozofia, którą powoli wypracowuję, to: nie mieć żadnych oczekiwań”. Nade wszystko zaś odzwierciedla się i syntetyzuje, w pewnym sensie więc także obiektywizuje, charakter narodowy Czechów: „Czeska kultura nie lubi wzniosłości i patosu”, a przy okazji i Polaków: „Czesi, w przeciwieństwie do Polaków, wciąż jeszcze wykazują minimum zaufania do świata”. Lub: „w jednym oku siedzi nam [Polakom] etos, a w drugim patos”.
Wydaje się też, że zwierciadło przechadzające się po czeskim gościńcu potrzebne było autorowi głównie po to, aby mogli się w nim przejrzeć Polacy – co nie jest pomysłem nowym – „nasz naród do życia nie potrzebuje na przykład autostrad i dlatego prawie ich nie mamy. Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia. Dopiero, kiedy pojawia się nieszczęście – nieudane powstanie warszawskie czy inna klęska – jesteśmy kimś. Krzywda nas wywyższa ponad inne narody. Polska kultura jest kulturą nekrofilską. Śmierć powoduje uszlachcenie człowieka. Wiele lat w historii Polski walczyliśmy o swoją niepodległość i ciągle umieraliśmy za ojczyznę. Polacy są więc lepsi w celebrowaniu pogrzebów i klęsk niż sukcesów”. Czesi, ma się rozumieć, zupełnie inaczej – co tym bardziej te cechy (zarówno Czechów, jak i Polaków) uwydatnia.
Na ile Szczygieł dystansuje się od takiego modelu Polaka „w ogóle” (ironia), na ile zaś od takiego Polaka „w sobie” (autoironia), trudno czasem rozstrzygnąć, co budzi – może i niezdrową, ale retorycznie efektywną – ciekawość czytelnika: kto zacz, w głębi duszy, ów Szczygieł? Wierzący on w końcu (w Boga, w Polskę) czy nie? Tymczasem jednak zdani jesteśmy wyłącznie na domysły lub takie na przykład niejasne, bo niepotwierdzone, opinie – czy też tylko zapytania – bohaterów: „Pan też jest taki przypadek: niewierzący, ale praktykujący?” Niewykluczone, że są to także pytania, które autor zadaje sam sobie.
W moim osobistym mniemaniu, wszystkie te zabiegi razem wzięte wychodzą ostatecznie książce na dobre. Bez odzwierciedlania, obiektywizowania i syntetyzowania byłaby ona pozbawiona indywidualnego charakteru, sygnatury autorskiej osobowości, zmierzając w kierunku suchej, możliwie obiektywnej informacji, relacji czy po prostu przytaczania cudzych słów (wbrew pozorom, zabieg obiektywizowania, jako najzupełniej subiektywny, jest tej tendencji sprzeczny). Z drugiej strony, jednoznacznie wyrażana postawa pisarza uczyniłaby z niej wypowiedź nazbyt może tendencyjną, skłaniając odbiorcę bardziej do interpretowania jego przekonań niźli poglądów i postaw jego bohaterów.
Z IV strony okładki dowiadujemy się, iż książka „łączy pamiętnik z esejem, felietonem i reportażem”. Żaden z tych gatunków, jak wiemy, nie rości sobie pretensji do bycia „kompetentnym przewodnikiem”, aczkolwiek kompetencji autorowi w wielu kwestiach najwyraźniej nie brakuje. Owa trudność z jednoznacznym określeniem gatunkowym nie świadczy też o jakimś szczególnym nowatorstwie poczynań autora czy wymyślnym mieszaniu konwencji – raczej o niewydolności teoretycznych systemów porządkujących, niepotrafiących sobie poradzić z klasyfikacją dość nieskomplikowanej w gruncie rzeczy pisarskiej formuły. Jak by ją niezobowiązująco określić? Jako reportażową jednak, częściej przy tym skłaniającą się ku odmianie fabularnej, ograniczającej interpretację i komentarz (a więc rodzaju informacyjnego), rzadziej ku odmianie problemowej (publicystycznej). A może prościej, jak to uczynił autor, jako „notatkę z lektur i ze spotkania z ludźmi, których chciałem tam spotkać”. Owa „notatka”, rozpisana na blisko 300 stron, ma być przy tym „wyłącznie o tym, co mnie zafascynowało przez ostatnich dziesięć lat, od kiedy pierwszy raz przyjechałem do tego kraju”. Czyli o czym?
Tematów głównych jest kilka: osobowości artystyczne, historia, Bóg (wiara), śmiech w życiu Czechów (smakowity rejestr cytatów na s. 207-208), ich zbiorowa (narodowa) świadomość, narodowa mentalność.
Portrety kilku czeskich artystów (Davida Černego – autora rzeźby przedstawionej na okładce, Syn Boży – model do składania, która kogo trzeba obrazi; satyryczno-wulgaryzującego poety-filozofa Egona Bondy’ego; kontrowersyjnego fotografa Jana Saudka; pisarki i celebrytki o ponadprzeciętnym biuście Haliny Pawlowskiej i in.) składają się na mozaikę osobowości ekscentrycznych, niepokornych i bulwersujących. Czyli artystów z krwi i kości – od tej też strony, bardziej ludzkiej, zostali oni przedstawieni; jako mający wzbudzać – aczkolwiek nie bez pewnych zastrzeżeń – sympatię, co zresztą autor taktownie pozostawia w dużej mierze w gestii czytelników.
Jest to także książka o – z polskiej perspektywy cokolwiek ekscesywnym – stosunku Czechów do Boga, chrześcijaństwa i wiary w ogóle. Pomysł na rozdział Jak się państwu żyje bez Boga? zrodził się od przypadkowo podsłuchanej rozmowy dwóch nastolatek w tramwaju: „– Co to jest? – Jezus na krzyżu. Srebrny! Babcia mi dała. – I ty zamierzasz tego trupa nosić?! – Ale on jest ładny! – Tylko że nieżywy”. Trzeba przyznać, że Szczygieł ma wyjątkowe ucho do wyłapywania podobnych wypowiedzi, które same w sobie, bez dodatkowej literackiej obróbki, stanowią metaforyczny skrót danego zjawiska, esencję wycinka rzeczywistości, a zarazem wyjątkowo celny, czasami też świadomie przejaskrawiony komentarz do tej rzeczywistości – tym swobodniejszy, że wyrażony przecież cudzymi słowami.
Podobna strategia została wykorzystana do przedstawienia polskiej perspektywy: „Poprosiłem polskich katolików, aby zadali pytanie niewierzącym w Czechach. «Jak się państwu żyje bez Boga?». Odpowiedzi były w gruncie rzeczy podobne: Normalnie; Całkiem fajnie; Przyjemnie; Lżej niż z Bogiem; Jak bez tyrana; bez wiary katolickiej jest lepiej, bo nie boję się, że nie będę zbawiona. Czecha ateistę generalnie śmieszy lub denerwuje, gdy Polacy, z którymi się styka, usiłują go przekonać, że jeśli nie wierzysz, to nie wyznajesz wartości; że nie mając katolickich zasad, nie można być dobrym człowiekiem”.
Na wyraźnie tendencyjne, w zamiarze retoryczne, pytania wierzących z Polski, w których anonsuje się brak zrozumienia dla postaw odmiennych od własnej – „Jeśli zawiodą cię wszyscy ludzie, do kogo się zwrócisz? Jaki jest dla ateisty sens cierpienia? Czy boisz się śmierci? A skąd się w pani dobro bierze, jeśli nie z Boga?” – Czesi reagują zazwyczaj zdziwieniem. Na słynny, acz wyrażony cokolwiek naiwnie, „przeklęty problem” Dostojewskiego: „Jeśli nie ma życia po śmierci, a po nim ani kary, ani nagrody, to jaki jest sens bycia dobrym?”, Ondřej odpowiada pytaniem: „Czy te pytania wymyślała jakaś stara babcia? Być dobrym, bo inaczej kara po śmierci? Być dobrym ze strachu przed Bogiem?”. Bo rzeczywiście, pytania „wierzących z Polski” odzwierciedlają (właśnie) wyraźną instrumentalizację ich wiary: wierzą, aby móc się do kogo zwrócić w potrzebie (jak trwoga, to do Boga), aby nadać sens cierpieniu, aby pokonać strach przed śmiercią, aby zasłużyć na nagrodę, ustrzec się kary itd. „Nie wyobrażam sobie życia bez Boga. Wyobrażam sobie, że człowiek, który tego nie ma, jest przestraszony. Tym, co się stanie po śmierci, i tym, jak wygląda jego życie”. „Nie wyobrażam sobie”, otóż to. W wypowiedziach tych uderza niemożność wyjścia poza ograniczenia własnej perspektywy, brak zrozumienia innych przekonań i dystansu do własnych, innymi słowy – brak zwyczajnej ludzkiej empatii.
Trzeba jednak przyznać, że podobny brak zrozumienia i podobną interesowność wykazują czasem także ateistycznie zorientowani, choć często afirmujący podobne wartości Czesi: „Ja staram się być dobra, bo mi się to opłaca. Uważam, że im jesteś lepszym człowiekiem, tym twój pobyt tutaj jest bardziej do wytrzymania”.
Dla wielu Polaków „niczym nieskrępowany stosunek Czechów do sacrum” niejednokrotnie okaże się zapewne nie do przyjęcia: „W najbardziej ekstremalnym odcinku komiksu [Zielony Raoul] prawicowy poseł Pavel Tollner – znany przeciwnik rejestracji związków homoseksualnych – odbywa stosunek z Jezusem Chrystusem”. W takich przypadkach, jak się należy domyślać, chodzi nie tyle o „budzenie z intelektualnej drzemki”, ile o marketingowe posługiwanie się pospolitą współcześnie strategią skandalu.
Generalnie jednak polskiemu katolikowi dobrze chyba zrobi poznanie i przemyślenie postaw z jego punktu widzenia ekscesywnych, z innego zaś najzupełniej, jak się okazuje, powszechnych.
Podsumowując, teksty składające się na Zrób sobie raj przynoszą garść informacji zajmujących – zgodnie z przykazaniem: przede wszystkim nie nudzić – często mało znanych i podanych w inteligentny, przejrzysty sposób, najczęściej stylem oszczędnym, rzeczowym, quasi-sprawozdawczym, nierzadko aforystycznym, dążącym do nieubłaganej puenty, często mocnej i zaskakującej. Książka rzeczywiście robi wrażenie napisanej z „sympatii przedstawiciela jednego kraju do innego kraju i bez napinania się”, czego autor nie musiał specjalnie deklarować we wstępie.
Grzegorz Tomicki
Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010, s. 292
Pierwodruk: „Odra” 2011, nr 4
List z Pirenejów
Jest dużo pisarzy, ale mało autorów, jak mówi nieuchwytny Rimbaud, zagubiony pomiędzy błękitnymi wodami potoków w Ardenach a rozpalona pustynia Abisynii, pomiędzy zgniłym chrześcijaństwem, jakie odczuwał aż do szpiku kości, a potencjalnym człowiekiem ze światła. Autor? Rimbaud nie zapomniał przecież szkolnej łaciny i wiedział, że autor to człowiek, który (augere-auctum) powiększa, dodaje. Kto powiększa co? Powiedzmy, że odczucie życia. I dlatego potrzebujesz tożsamości o wiele bardziej ekstrawaganckiej niż normalnie dostępnej w życiu. Oczywiście tego typu ekstrawagancja zawsze grozi szaleństwem, chyba że znajdziesz poetykę takiego wydarzenia. Jeśli mówię „poetyka”, to mam na myśli stany płynięcia, napięcia, nieznanej architektoniki. Nie ma to nic wspólnego z tymi, którzy zadowoleni są z parafrazowania swojego paraliżu.
Kenneth White, List z Pirenejów („Odra” 12/2015)